Coś więcej poza tym, co trzeba

Na drugim roku studiów (trochę przypadkowo) zostałam starostą grupy. Z początku wcale nie miałam ochoty podejmować się tej roli: słyszałam od paru osób, że zazwyczaj nikt nie chce być starostą, bo oznacza to spieranie się z problematycznymi wykładowcami i dodatkową, charytatywną pracę, z której zawsze znajdzie się ktoś niezadowolony. W końcu jednak postanowiłam potraktować tę funkcję jako eksperyment i spróbować.

Kim jest starosta?

Nie na wszystkich studiach i kierunkach są starości, dlatego niewtajemniczonym wyjaśniam: najogólniej mówiąc, starosta jest osobą, która kontaktuje się z wykładowcami w imieniu grupy (lub w imieniu całego kierunku, jeśli jest starostą roku) i zajmuje się różnymi sprawami organizacyjnymi.

Na pewno na każdej uczelni ten kontakt wygląda inaczej – ja zajmuję się pisaniem oficjalnych mejli z prośbami, pytaniami odnośnie materiałów, zaliczeń, egzaminów; dopytuję o wyniki, jeśli nie ma ich na czas, w imieniu grupy proszę o przełożenie zajęć albo kolokwiów, wysyłam listy z podziałem na grupy na wyjścia w teren. Czasem wykładowcy wysyłają do mnie materiały z prośbą o przesłanie ich reszcie (to znaczy: wrzucenie ich na naszą grupę na Facebooku), pożyczają mi książkę, z której mam zeskanować dla wszystkich kilka stron. Zazwyczaj na pierwszych zajęciach proszą o mój numer telefonu, żeby móc szybko się ze mną skontaktować, np. jeśli w ostatniej chwili trzeba będzie odwołać zajęcia.

Muszę przyznać, że zaczynając swoją karierę jako starosta, przez pierwszy miesiąc przejmowałam się swoją funkcją co najmniej tak, jakbym została prezydentem miasta. Nigdy wcześniej nie pełniłam takiej roli (bycie gospodarzem w 5 klasie podstawówki się nie liczy – nie przypominam sobie, żebym robiła coś bardziej odpowiedzialnego niż losowanie tematu na przedstawienie na pierwszy dzień wiosny), miałam też poczucie, że mimo skończenia pierwszego roku, nadal nie do końca orientuję się w uczelnianym świecie. Dopiero po około dwóch miesiącach przekonałam się, że stres był zupełnie niepotrzebny, obowiązki nie takie trudne, a korzyści – większe, niż się spodziewałam.

Co mi dało bycie starostą grupy

Moją uczelnię lubiłam od początku, ale myślę, że gdyby nie ta dodatkowa rola, nigdy tak bardzo nie poczułabym, że moja uczelnia jest moja, że jestem jej częścią i ją współtworzę. Tak to działa, że jeśli zaangażuje się w działanie społeczności, robi się coś więcej poza tym, co trzeba, przy okazji lepiej poznaje ludzi z którymi się współpracuje, przywiązanie pojawia się automatycznie.

Gdy jestem w stałym kontakcie z wykładowcami dużo łatwiej mi dostrzec, że za tytułami naukowymi pisanymi przed nazwiskiem każdego z nich kryją się zwykli ludzie. Łatwiej mi ich poznać, rozumieć, polubić, jeśli widzę ich w innych sytuacjach niż na zajęciach – na przykład wtedy, gdy z samego rana dostaję telefon od jednej z prowadzących, która zmartwionym głosem mówi, że jej córka nagle się rozchorowała i dzisiejsze zajęcia niestety się nie odbędą.

Będąc zmuszona do pisania oficjalnych wiadomości w imieniu grupy, w końcu nauczyłam się to robić i teraz sformułowanie mejla zajmuje mi kilka minut (choć na samym początku trzy linijki tekstu redagowałam po pięćdziesiąt razy przez pół godziny, starając się wybrać wersję, która będzie brzmiała najbardziej uprzejmie i rzeczowo). Jestem przekonana, że ta umiejętność będzie mi potrzebna przez całe życie.

Tworząc różne dokumenty, listy, skanując materiały, w pewnym momencie zorientowałam się, że takie rzeczy zajmują mi bardzo dużo czasu i zaczęłam szukać sposobów na ułatwienie sobie życia – testować różne programy i aplikacje. Może to wywołać pobłażliwy uśmiech na twarzach informatyków i bardziej zaawansowanych technologicznie ludzi, ale dla mnie przełomem było odkrycie, że jest aplikacja na telefon, która ze zdjęć robi skany i zapisuje je w PDF; że nie muszę rozpisywać podziału na grupy, tylko mogę wysłać wszystkim dokument Google, żeby sami się wpisali;  że jeśli napiszę coś ręcznie, mogę to przeskanować obiektywem Google i skopiować tekst, zamiast go przepisywać na komputer. Nauczyłam się szukania narzędzi i ułatwień.

Jeszcze jeden plus jest taki, że wszyscy prowadzący pamiętają, jak się nazywam. Nic takiego, ale to po prostu… miłe.

Minusy

Oczywiście, nie zawsze bywa wspaniale. Kiedyś zdarzyło mi się dostać telefon od wzburzonej pani profesor i oberwać za całą grupę, że nikt nie przyszedł na wykład (nie były to zaplanowane, zbiorowe wagary, tak wyszło – każda z osób akurat tego dnia postanowiła nie iść). Momentami uciążliwe bywa to, że właściwie cały czas powinnam być pod telefonem, (nie tylko dla wykładowców, ale i dla grupy), a ja mam w zwyczaju organizować sobie czasem dni offline. Gdy zrobiłam sobie taki dzień przed sesją, po włączeniu internetu okazało się, że w ciągu 24 godzin dostałam dziesięć różnych wiadomości, większość z pytaniami wymagającymi szybkiej odpowiedzi.

Wszystkie działania, które wymagają interakcji z ludźmi, są niezwykle rozwijające, uczą organizacji pracy i komunikacji. Ten rok bardzo dużo mi dał i nie żałuję mojego eksperymentu – zamierzam kontynuować badania i obserwacje. I polecać go każdemu studentowi.

_____

Follow my blog with Bloglovin